14 listopada 2015

Malta, komunikacja autobusowa.

Mam dla Was też garść informacji o poruszaniu się po Malcie.
Jeśli nie chcemy się poruszać komunikacją miejską (Malta Public Transport), zawsze możemy wybrać któryś z autobusów Malta Sightseeing Hop On Hop Off. Są dwie trasy: północna i południowa.

Po Gozo również można się poruszać komunikacją miejską, ale my zwiedziliśmy wyspę w niecały dzień, piętrowym autobusem Gozo Sightseeing Hop On Hop Off.

Zdjęcie z lewej strony na dole - internet.

Oprócz niebieskich, czerwonych (Malta) i zielonych (Gozo) autobusów Sightseeing, Maltę i Gozo możecie zwiedzić też podobnymi autobusami, ciut tańszymi. Jednak nie jestem w stanie powiedzieć, czy ten drugi przewoźnik również dociera w najważniejsze miejsca na Malcie i Gozo.

Obie firmy mają podobne autobusy, jedyne co ich rozróżnia to początek nazwy:
 - właściwe to MALTA SIGHTSEEING
- (nie) właściwe to CITY SIGHTSEEING


A teraz już trochę informacji o zwykłej komunikacji (Malta Public Transport):

1) Autobusy dojeżdżają praktycznie wszędzie na Malcie.

2) Punktami przesiadkowymi są najczęściej Valetta (stolica), Rabat i Luqa (lotnisko).

3) Autobusy są dość nowoczesne. A jeszcze 6 lat temu jeździły tam tylko "ogórki"!
Mają w 99% jedne drzwi. Z przodu. Jest w nich klimatyzacja i często należy coś na siebie narzucić, bo zimno.


4) Kierowcy posiadają maszynki do wydruku biletów. Przy wsiadaniu, jeśli nie mamy karty na przejazdy, mówimy gdzie chcemy jechać i ile osób i kierowca drukuje bilety, najlepiej mieć odliczone pieniążki.
Bilety są 2 godzinne. Tzn, że możemy swobodnie jeździć sobie po całej Malcie mieszcząc się w tym przedziale czasowym.

5)  Autobus zasuwa z prędkością światła ;) jeżdżą jak im się żywnie podoba i o której im się podoba (nie zawsze zgodnie z rozkładem jazdy). I należy sobie znaleźć albo miejsce siedzące (uwaga! osoby starsze i z dziećmi mają pierwszeństwo i kierowca może nas ochrzanić za nie zrobienie w/w osobom miejsca) albo stojące, ale się trzymać mocno..oczywiście autobusem rzuca, bo kierowcy jeżdżą brawurowo.

6) Często autobus ledwo się mieści między domami. Albo na ulicach, gdzie z obu stron stoją zaparkowane samochody.


7) Autobusy mają określoną liczbę kg. Jeśli ta liczba jest przekroczona, to kierowca nie weźmie więcej pasażerów, bądź poprostu w ogóle się nie zatrzyma na przystanku.
Może wziąć np 1-2 osoby, a dajmy na to chce wsiąść 5, to te 3 osoby nie wejdą, nawet jeśli jest miejsce.

8) Żeby autobus nas zabrał z przystanku, trzeba do niego pomachać, inaczej sobie pojedzie, nawet jak na przystanku stoją ludzie.

9) Żeby wysiąść z autobusu należy kliknąć "stop" inaczej się nie zatrzyma na przystanku, nawet jeśli się stoi przy drzwiach :).

10) Kierowcy wołają główne nazwy przystanków, jeśli na tablicy na górze nie ma ich wyświetlonych (czasem nie działa).

11) W hotelach są mapki z planem komunikacji miejskiej na Malcie, gdzie zawarte są linie autobusowe oraz wymalowane mamy trasy, którymi dana linia przejeżdża (na mapce miejscowości w której mieszkaliśmy, rownież są zaznaczone przystanki). To zdecydowanie ułatwia poruszanie się po wyspie.

Samochodem po Malcie się nie poruszaliśmy, w sumie nie ma to sensu, skoro autobus dotrze wszędzie :)

5 listopada 2015

Malta i Gozo, cz. 3.

DZIEŃ 11: WYSPA COMINO i COMINOTTO.
Rano pogoda nie nastrajała na jakieś wyprawy.O dziwo, słońca brak.
W nocy musiało padać, bo było mokro. Trochę debatowaliśmy co robić. Ale jak zjedliśmy śniadanko nagle wyszło słońce i zrobiło się bardzo ciepło i parno!  Termometr pokazywał +29st! Aż się wierzyć nie chciało.

Więc szybkie pakowanie i w drogę. Przygotowaliśmy sobie prowiant na dziś. Wczoraj zdecydowaliśmy, że niezależnie od pogody jedziemy do Cirkewwy i stamtąd na Comino.

Wieczorem byliśmy w pobliskim mini markecie (w którym jest piekarnia i zawsze świeże pieczywko, czasem nawet cieplutkie się trafia), zakupiliśmy pieczywo. A w mięsnym paczkowaną wedlinkę, taką normalną, nie pseudo wędlinę ;)



Najpierw oczywiście oczekiwanie na autobus miejski.
Ale nie trwało to długo :)
Gdy wysiedlismy z autobusu, od razu nas kierowali - jednych na prom na Gozo. Innych (w tym nas) na statek na Comino.
Oczywiście najpierw bilety należy kupić (10E/os/2str) i zaczęło się oczekiwanie.
Przypłynęła jedna łódeczka - okazało się, że dowozi tylko do hotelu Comino (który swoją drogą braliśmy również pod uwagę, ale tam to koniec końców świata ;) ).
Później przypłynął nasz statek.


A po 10min... Bajka!!! Poprostu miód malina! Ta niebieściutka krystaliczna woda... te skały!
Ale nie tylko. Szok przyszedł, gdy oprócz cudownych widoków zobaczyliśmy tłum..jak mrówek!!! Człowiek na człowieku człowiekiem poganiał!
Plaża miniaturowa, dosłownie.
Leżaki i parasole na skałach płatne, jak ktoś chciał. Cena 7,5 E/leżak i 10E za leżak + parasol. Ale my, jak większość, kocyk i wio na górę na skały.
Przykryliśmy rzeczy i pędem do wody, która aż nas wołała wręcz.


Wiecie, że wpław przepłynęłam z Comino na Cominotto?!?  :))) jakieś 400-500m w jedną stronę. Ciężko było tak ciągiem przepłynąć, bo przystanku nie dało się zrobić..za głęboko; ale dałam radę.
W tej "dziurze" na przeciwko Comino również byłam :) Ale nie wpływałam tam, ponieważ nie jestem świetna w pływaniu, nurt może być różny, a poza tym, głeboko było.

Jak już wyszliśmy z wody, na dobre, to próbowałam się w tym skwarze opalać. Ale jak tu się opalać, jak takie widoki są - to raz. I dwa - co chwila pomykały obok nas jaszczurki. Co jedna to ładniejsza. Czasem nie nadążałam z fotografowaniem.
Ba, nawet węża spotkaliśmy! tego to się przestraszyłam. Krzysiek się ze mnie śmiał, że takiego malucha się boję ;) Mały, taki nie za gruby, a jak długi nie wiem, bo z daleka rzuciłam w jego okolicę kamykiem i zniknął w krzaczkach. Potem to już moje oczy "chodziły" z lekkiego zdenerwowania ;)

Ogółem było to tak, że wdrapaliśmy się na skały, umościliśmy się i potem do wody schodziliśmy w dół.
Woda chłodna, potwornie słona. A dno ekstra - z piaskiem. Super ukojenie w upale.


Tuż przed odpłynięciem zrobiłam sobie wycieczkę i obeszłam kawałek Comino.
Powietrze dosłownie pachniało!!!
Podobno Comino nazwę zawdzięcza właśnie kminkowi, który tam rośnie!
Na Comino jest jeden hotel. 4* bardzo luksusowy :) choć nie wygląda. Ale nie było czasu na zejście w tamte okolice.

Comino "od kuchni" ;)


Przyjazd na cały dzień w tak upalny dzień, to obowiązkowe schronienie przed słońcem. Nam doskwierało słońce i upał przez te kilka godzin. Bardzo. A żadne z nas nie miało czapki czy kapelusika od słońca. Nie przewidzieliśmy, że na Comino nie ma się gdzie schować przed słońcem.

W drodze powrotnej zawitaliśmy (niespodziewanie) do cudownych jaskiń Comino Caves.
Niespodziewanie, ponieważ tylko część rejsów ma oznaczenie Comino Caves i za to była dodatkowa opłata w kasie. A nam się udało obejrzeć jaskinie za free.


DZIEŃ 13: BUGIBBA.
Dziś już postawiliśmy na pełen relax i odpoczynek. Postanowiliśmy już nigdzie nie wyjeżdżać. Spędziliśmy dzień na plażingu i smażingu i łapaniu resztek promieni słonecznych..
Kupiliśmy też upominki dla najbliższych.

Kinnie to lokalny napój gazowany.
Robiony z czerwonych grejfrutów.


Wieczorem czekało nas pakowanie. Następnego dnia powrót do Polski.

DZIEŃ 14. BUGIBBA, WYLOT DO POLSKI.
Rano wstaliśmy wcześniej niż zwykle. Poszliśmy na śniadankoo, dokończyliśmy pakowanie walizki i oporządzanie pokoju.
Tuż przed 11-tą oddaliśmy klucz z pokoju i wymeldowaliśmy się.
Bagaż oddaliśmy do przechowalni. Nie było problemu z zostawieniem, pokój z bagażami był zamknięty na klucz. Po bagaż można było wejść z kimś z recepcji.

Korzystając z cudownej pogody poszliśmy jeszcze na Bugibba Square i tam trochę się plażowaliśmy. Ot tak na skałkach. Ciężko było wyjeżdżać, pogoda cudowna, upalna a w Polsce mróz..
Po 2g. poszliśmy na pysznego naleśnika (najpyszniejsze naleśniki jakie kiedykolwiek jedliśmy) i potem po bagaż do hotelu. Tam też się przebrałam w łazience (miałam krótkie spodenki), umyłam stopy (miałam sandałki, poza tym, moczyłam stópki w morzu).

Punktualnie 14:30 byliśmy przed hotelem. Pod hotel przyjechał busik, który zawiózł nas na lotnisko. Mieliśmy wykupiony transfer.
15:30 byliśmy już w Luqa na lotnisku. Tam od razu podeszliśmy do oddania bagażu  ), później od razu odprawa.
I na koniec taka sytuacja:
Gdy już bramkę przeszliśmy, to nagle przyszli pracownicy lotniska i przeszukiwali mi torebkę. Pytali czy mam płyn. Szukali gorączkowo w torebce, zdenerwowaliśmy się trochę.
W końcu sobie przypomniałam. Miałam w torebce nie otwarty mus owocowy. Jak to znaleźli, sprawdzili pojemność i w końcu puścili nas dalej. Eh nauczka na przyszłość - wszystko wyjmować z torby.

Lotnisko malutkie, strefa wolnocłowa lux, ale mała ;) pamiątki również moża było spokojnie zakupić, nawet pamiątki z Mdina Glass można kupić.

Z wejściem do samolotu czekaliśmy znowu do ostatniej chwili.

Sam lot się trochę dłużył ale nie było tragedii. Nie udało się nam zobaczyć Sycylii, ale z góry obejrzeliśmy sobie naszą Maltę.


Lądowanie we Wrocławiu było twarde :/

A po wyjściu z samolotu powietrze było looodowate!
Ponownie autobusem przejechaliśmy na PKP Wrocław Główny, a stamtąd pociągiem do Poznania.

W domku byliśmy w nocy, wykończeni ale bardzo szczęśliwi, że nasze pierwsze wakacje bez biura podróży udały się w 100%!

4 listopada 2015

Malta i Gozo, cz. 2.

DZIEŃ 7: RYBACKA WIOSKA MARSAXLOXX.
A w niedzielę na Malcie w wiosce rybackiej Marsaxloxx odbywa się wielki targ głównie z rybami i owocami morza, przyprawami, lokalnymi przysmakami oraz z pamiątkami i rzeczami użytku domowego (począwszy od ciuchów i butów, poprzez garnki, a skończywszy na koszach na pranie).

Aby dojechać do tej urokliwej wioseczki, musieliśmy najpierw do Valetty się udać. Dopiero stamtąd dojechaliśmy do samej wioski Marsaxloxx. To druga część wyspy.
Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, a tam nic. No miasteczko jak miasteczko. Okazało się, że sam targ jest troszkę niżej, dosłownie kawałek dalej i te piękne łódeczki również. Myśleliśmy, że jak się wyjdzie z autobusu to już będzie targ ;)
Żeby załapać się na sam targ, lepiej być przed południem. Jeśli natomiast interesuje nas zakup ryb czy owoców morza, trzeba być wcześnie rano. Byliśmy przed 11-tą i to był dobry czas na zakup tylko właśnie pamiątek. Ale polecam rownież nie wybierać się z dużym bagażem, bo jest bardzo dużo ludzi, miejsca pomiędzy straganami tyle co nic. Łatwo się pozbyć dokumentów, pieniędzy czy też poprostu plecaka.

Pierdylion ludu, full ryb.
Na życzenie, sprzedawcy filetowali rybki.

Tam po zakupie pamiątek poszliśmy jeszcze pospacerować. Mieliśmy w planie dojść na dziką plażę na skałkach i troszkę się poplażować.
Przewodnik Pascala o niej wspominał, na mapce jakaś trasa była.
Myśleliśmy, że wiemy, jak trafić. Jednak na końcu okazało się, że jest tam tylko elektrownia i brak dojścia.
Nie było nigdzie dostępu do internetu, a za transfer danych opłata była wysoka. Więc odpuściliśmy dalsze błądzenie i wróciliśmy w okolice targu, zakupiliśmy ostatnie pamiątki i połaziliśmy po miasteczku.

Na dole po prawej są oczy Ozyrysa.
To symbol Malty i łódeczek luzzu.

Ale samo Marsaxloxx to nie tylko targ. To przede wszystkim piękne niespotykane i wyjątkowe łódki Luzzu. W ślicznej scenerii z palmami w tle. Można również było sobie zafundować (4E/os) przejażdżkę taką łódeczką po okolicy.
Oczy Ozyrysa są najczęściej na łódeczkach luzzu.
Mają strzec rybaka przed nieprzychylnością morza i wspomóc w bezpiecznym powrocie do portu.


Mieliśmy nadzieję, że uda nam się tam w Marsaxloxx zjeść jakiś rybny obiad. Jednak wszystkie knajpki, co do jednej przy nabrzeżu były pełne i kolejki ludzi oczekujących na obiad jeszcze większe.. Pewnie dlatego, że restauracyjki serwowały dania ze świeżych ryb.
Zdecydowaliśmy się nie czekać na jakieś miejsce i wróciliśmy autobusem do Valetty.
A z Valetty już do Bugibby. Praktycznie w ogóle nie czekaliśmy na autobus przesiadając się w stolicy Malty.
Kawałek Malty z trasy, z autobusu.


DZIEŃ 8: BLUE GROTTO.
Pogoda idealna, cudowna. Znów wcześniejsza pobudka, śniadanko, pakowanko i w drogę!
By dojechać do Blue Grotto i miejscowości Zurrieq, trzeba z Bugibby dostać się do Rabatu.
Rabat już znacie, bo to przedmieścia Mdiny (patrz post Malta cz.1)
A stamtąd już bezpośrednio do Błękitnych Grot.
Po drodze z Rabatu mija się Dingli Cliffs, można jeszcze raz sobie wszystko oglądnąć. Oczywiście można wysiąść ale my tu już byliśmy.
Tym razem widoczność była super.

W drodze do Blue Grotto.
Na dole po prawej Dingli Cliffs.

Najlepsza pora na wizytę w grotach, to przedpołudnie. Oraz ładna pogoda. Wtedy morze ma piękne kolory. Same jaskinie rownież przybierają różne kolory. Od granatowego poprzez turkusowy, błękitny, zielony.. ciężko to opisać :)
Dlatego też rano był tłum.
Najgorsze były wycieczki, indywidualnych turystów było bardzo mało.
Łódeczki z turystami przypływały jedna za drugą, wysiadali ludzie a panowie nawracali i już byli gotowi do zabrania kolejnych ludzi.Bo wszystko jest zorganizowane. Wysiada tłum z autokaru, panowie podstawiają łódeczki i już. A my zwykli turyści na samym końcu..
Przystań, gdzie odpływają łódki zwie się Weid iz-Zurrieq, jest miniaturowa wręcz dwie łódki się mieszczą naraz.

Mieliśmy plan...a plan ten zakładał, że będziemy oboje siedzieli sobie z przodu i nikt nie będzie nam zasłaniał widoku i będziemy mieli idealne miejsca do filmowania i robienia zdjęć.
Ale to był tylko nasz plan.
Łódeczka podpłynęła. W końcu mogliśmy wejść. Yeey! Pierwi. Tak jak plan zakładał.
Siedzieliśmy i czekaliśmy na resztę (łódeczka mieści max 9 osób + sternik)
Kapoki były przy nas, więc już przy brzegu je sobie pozakładaliśmy. Oczywiście jedna druga piąta focia. Nagle miły pan oznajmia łamaną angielszczyzną, że musimy wysiąść bo przyjechała wycieczka i oni wchodzą wszyscy. I jeszcze nas pospieszał. Szamotałam się z tym głupim kapokiem i już prawie go zdjęłam... nawet się nie zorientowałam, że kapokiem zahaczyłam o kolczyk! Kolczyk spadł do łódki (na szczęście! chyba bym się zapłakała jakby moje śliczne kolczykowe serduszko wpadło do wody), ale zapięcia już nie znalazłam.
Także zła, rozgoryczona (bo więcej nie założyłam kolczyków ma Malcie - nie miałam zapięcia i nie miałam go gdzie kupić, nie sprzedają osobno) wysiadłam i czekaliśmy na kolejną łódkę. Niestety, tak nas pokierowano, że siedzieliśmy w drugim rzędzie po prawej stronie, a skały były po lewej. I prawie sami turyści na zdjęciach, a nie skały.

Same wrażenia z Blue Grotto? wow :) Ale nam klimaty są już znane, ponieważ podobnie było w Grecji na Korfu oraz na Minorce w Hiszpanii. Niby podobne, a jednak inne :)
Cały rejs trwał jakieś 10-15min nie więcej (choć spotkaliśmy się z informacjami w internecie, że rejs trwa ok.30min).

Podpływamy łódeczkami do jaskiń, w niektóre się wpływa. Kolory morza, skał robią niesamowite wrażenie i ciężko to opisać.Trzeba oglądać fotki.


W pobliżu kafejki stał gość z orłem, papugą i sową - za dowolną opłatę (no no tak się tylko to nazywa ;) ) można było sobie zrobić fotkę z ptaszyskiem. Wszystko fajnie, ale biedne te ptaki! Fakt, w cieniu. Jednak na łańcuchu bo by uciekły na bank. Siedziały sobie na gałęzi, mogły tylko parę kroków zrobić. Nawet tego pogłaskać się nie dało ;(

W palącym słońcu czekaliśmy na autobus.
Po jakimś czasie jest autobus. Pani kierowca wysadziła ludki i powiedziała do tego tłumu czekającego na autobus, że ona dalej nie może jechać bo awaria jest! A jakby kto pytał, następny autobus za godzinę dopiero! A był środek dnia.
Coś wyciekało spod autobusu. Panowie się zlecieli pomóc pięknej pani :)) Ona podzwoniła podzwoniła gdzieś i po ok.15min kolejnego czekania, kazała wsiadać. Poinformowała nas też, że już nie przejeżdża przez Dingli Cliffs ani nie bierze odpowiedzialności, jeśli autobus stanie w szczerym polu.
Jak wyjeżdżaliśmy w górę to serca nam stawały, bo autobus ledwo ledwo dychał :)
Ale cali i zdrowi dojechaliśmy do Rabatu.

Na dolnym prawym zdjęciu widać,
jak panowie dyskutują co to się wylewa z busa :)

Przy okazji wizyty w Rabacie, poszliśmy do Mdiny jeszcze raz, ale tylko do sklepu Mdina Glass. Tam zakupiliśmy pamiątki i wróciliśmy do Bugibby.
Szybki wpad do hotelowego pokoju, zgarniamy rzeczy i szybciutko nad morze.
Zafundowaliśmy sobie leżing smażing i plażing aż do zachodu słońca.
Autobusy nie zawsze jechały trasą w pobliżu naszego hotelu, dlatego bywały momenty, że połowę Bugibby trzeba było przejść piechotą. Ale jakie widoki mieliśmy!

Bugibba. Po drodze z autobusu do hotelu 
miajliśmy skały :)

Plażing na miejskiej plaży.
Ten budynek to hotel Dolmen, nie nasz :)

DZIEŃ 9: BUGIBBA, QAWRA.
Tym razem żadych wypraw, tylko nasze miasteczko.
Wybraliśmy się rana na zwiedzanie Malta National Aqarium.
Po zakupie biletów a tuż przed zejściem w dół, na "dzień dobry" miła pani robi fotki. Na tle ryb/rekinów itp. Wszystko super, efekt OK, ale jak się okazało, nie za darmo.
Taka fotka jedna to 8E/szt. Dwie fotki to już 16E a trzy 32E. A za sam wstęp płaci się 13E/os.

Co do samego akwarium..hmmm za takie pieniążki spodziewaliśmy się czegoś więcej.
Nie było za bardzo oświetlenia żeby zrobić ładne zdjęcia. Bo oczywiście lampa odpada, nie chcemy straszyć ryb :).
Samo akwarium zrobione w niektórych miejscach, jakbyśmy byli pod wodą. Ale jest małe, w jakieś 15min na upartego wszystko da się zwiedzić.
Jeśli robiliśmy sobie zdjęcia, to po wyjściu z podziemnego akwarium można je odebrać i zapłacić. Wchodzimy również do sklepiku z pamiątkami. Przykładowo: pluszowy konik morski ok.10cm to 15E.

Następnie udaliśmy się na pobliską plażę Qawra Beach i tam pozostaliśmy parę godzin.
I to tam po raz pierwszy spróbowałam snoreklingu. Aaa! hehe. Nie spodziewałam się, że zobaczę jak pomiędzy moimi nogami pomykają małe kolorowe rybki!
Tam plażing aż do pory obiadowej, którą wyznaczały brzuszki ;) Powyżej plaży są małe budki z jedzonkiem, można na szybko coś zjeść.

Qawa Beach.

Po obiedzie już nie wracaliśmy na Qawra Beach, tylko szliśmy promenadą w stronę centrum i ulokowaliśmy się na ulubionej plaży należącej do hotelu Dolmen. Ale nie było dużo klientów hotelu, więc plażowego miejsca wystarczyło :) Tam było o tyle fajnie, że nie siedzialo się na skałach czy kamieniach, ale na drobnych kamyczkach. Prawie jak na piasku ;)
No i fajne zejścia do wody były też. Zresztą, tam prawie wszędzie są porobione zejścia do wody, choćby w postaci drabinek i poręczy.
Skałki, które pokrywa woda, są śliskie! Przekonałam się o tym nie raz. Na szczęście obyło się bez upadku.

DZIEŃ 9: KATEDRA MOSTA i TRZY MIASTA (w zasadzie dwa z trzech ;) ).
Najpierw oczywiście autobus. Czekaliśmy na autobus do Sliemy, ale przyjechał do Valetty. Pomyśleliśmy, że skoro ostatnio jechaliśmy z Valetty przez Sliemę, to ten pewnie też tak pojedzie. Yyy no prawie dobre rozumowanie ;)
Wsiedliśmy do innego autobusu, jak się okazało, bo ten przez Sliemę nie jechał. Ale przez Mostę i owszem.
Więc jakby "po drodze" (w sumie to jedna trasa) wysiedlismy w miejscowości Mosta i zwiedziliśmy piękną katedrę. Kilka podejść było, zawsze odbijaliśmy się od drzwi :/


Katedra śliczna! Nie za duża, ale okrągła :) I z piękną kopułą.
W ogóle sama katedra jest jakby specyficzna. Kiedyś przez dach (przez kopułę) wpadła bomba. Ale nikogo nie raniła. Teraz atrapę owej bomby można zobaczyć jakby na tyłach katedry (wewnątrz) i tam oczywiście można kupić pamiątki. Bez szału, wszędzie to samo.


Tam również miły pan przy wejściu rozdawał szale na ramiona i sprzedawał po 1E znicze, które od razu zapalał i można było je postawić przy ołtarzu - ku pamięci, że tak powiem. Lepszy znicz za 1E niż świeczka elektryczna, która po wrzuceniu 1E się nie zapali.


Stamtąd ponownie autobus do stolicy (jedna trasa) i wymyśliłam, że skoro tu (w stolicy) będziemy tooo jedziemy zwiedzić maltańskie Trójmiasto :) a co! blisko było.
Nie przewidziałam, że znowu nie ten autobus przyjechał ;) I zamiast zacząć od pierwszego miasta, zaczęliśmy od ostatniego.
Vittoriosa, Cospicua i Senglea, to ich nazwy starodawne, jednak w dalszym ciągu są w użyciu.
Przyjeżdżamy do pierwszego miasta. Senglea kiedyś, dziś Isla.
A tam..żywej duszy!  Wszystkie budynki stare, zniszczone. A w mieścince budują mega centrum biznesowe!
Miasteczko z mariną i kilkoma fortami. Sęk w tym, że forty zamknięte! Szkoda, bo tak na prawdę po to przyjechaliśmy, to z fortów są najpiękniejsze widoki.
Po przeciwnej stronie zatoki przed sobą mamy Valettę.
Dwa forty w remoncie do nie wiadomo kiedy, trzeci miał być otwarty, ale już z daleka było widać, że bramy zamknięte na amen. Gdy w tym upale postanowiliśmy odpocząć w kawiarence, jak na złość jedyna otwarta, okazała się być pełna. Rozczarowanie.
Czytałam ze warto, że jest to bardzo urokliwe miasteczko, więc pomyślałam że moglibyśmy mieć żal do siebie, że nie zwiedziliśmytego rejonu wyspy.
Poza tym, w przewodniku nie było dokładnych informacji, a my poszliśmy na żywioł. Normalnie się bardzo przygotowywaliśmy do wypraw, szukaliśmy mapek itp. Zgrywaliśmy sobie na telefon. A teraz odpuściliśmy trochę.
Na szczęście po drodze znaleźliśmy ubikacje, była woda i mydło. Po odświeżeniu się od razu poczuliśmy się lepiej. Dziś żar leje się z nieba. A my zamiast smażingu włóczymy się po wyspie, po mieście.
Mieliśmy również okazję obejrzeć, jak wypływają przeeogromne promy z Valetty, przy tych murach fortów wydawało się to takie nierzeczywiste. Wielki statek i maciupci mur. A bez statku wydawało się nam, że to właśnie mury są mega.

Spacerek po Sengeli.

Po krótkim spacerku dotarliśmy do drugiego miasta - Vittoriosy (teraz Birgu); i tam dało się odczuć, że są nastawieni na turystykę.
Juz w pierwszym sklepie można było otrzymać plan miasta! Za darmo. Od razu zrobiło się lepiej, bo wiedziałam, gdzie jesteśmy i co jest do zobaczenia. W przewodniku opisane słabo :/
Map tez nie było za bardzo w przewodniku.
A o WiFi hot spot można zapomnieć. Wymagane jest hasło, ale ono przychodzi po podaniu nr telefonu. Podałam i...nic. Pewnie przyjdzie po powrocie do PL ;)

Najpierw Muzeum Narodowe, a tak na prawdę Pałac Inkwizytorów z 1535 roku. Budynek z zewnatrz surowy, w sumie wyglądał jak wiele innych. Pałac kryje interesujące wnetrze, to tam przez ok 250 lat urzędowalo 62 inkwizytorow.
Do pałacu wchodził Krzysiek (jego klimaty ;) ).
Wszędobylskie jaszczurki też dały się sfotografować.


Potem spacer urokliwymi uliczkami. Planowaliśmy dojść do kolejnego imponującego fortu. Fort Saint Angelo. Oczywiście w remoncie, zamknięty, a widoki byłyby boskie z niego. Na Valettę, fort jest dokładnie na środku (patrzyliśmy na niego z Valetty, przy armatach). W wikipedii czytaliśmy, że przebudowa zakończyła się we wrześniu, byliśmy tam w październiku i fort nadal nie był udostępniony do zwiedzania. Odsyłam Was tu, możecie poczytać o forcie.
Oprócz tego oczywiście multum ślicznych cudownych kociaków spotkaliśmy. Niektóre dały się swobodnie sfotografować. Wręcz pozowały do zdjęć. Słodziaki.


A z drogi do fortu, w dole zobaczyliśmy jachty! Zeszliśmy między budynkami. A ile było do fotografowania!!! Spacerując wśród jachtów można było choć przez chwilkę pomarzyć o swoim ;)



Pospacerowaliśmy trochę, mijaliśmy również budynek muzeum morskiego i katedrę.
jednak nie mieliśmy już ani sił ani chęci na zwiedzanie.
Teoretycznie planowaliśmy się udać do trzeciego miasta (Bormla albo Cospicua - dawniejsza nazwa), ale coś nie wyszło ;) gdy zobaczyliśmy łódeczki, tzw. "water taxi" które pływają z Vittoriosy do Valetty, postanowiliśmy skorzystać. Za 2E od osoby mieliśmy przejażdżkę łódeczką luzzu i mogliśmy sobie zobaczyć Valettę z poziomu morza. Oraz wszystkie cudowne jachty, które oglądaliśmy przycumowane z drugiej strony. Ostatnie z Trzech Miast zobaczyliśmy tylko trochę z poziomu wody.


Ten duży prom oglądaliśmy z Valetty, z góry.
A teraz water taxi przywiozła nas pod niego!!
Wrażenie? przy tym promie byliśmy jak mrówki. 

Troszkę się jeszcze poszwędaliśmy po Valettcie i kierowaliśmy się na autobus do Bugibby.

Windą na górę do Ogrodów :)
To tu strzelają z armat ;)

DZIEŃ 10: SLIEMA i ST. JULIAN`S.
Dziś wypad do Sliemy. Tym razem wsiedliśmy już we właściwy autobus :)
Po przyjeździe zaatakowali nas sprzedawcy wycieczek wodnych (to samo co w Bugibbie - wycieczki stateczkami).

Mieliśmy również okazję zobaczyć jak kierowca naszego autobusu (komunikacji miejskiej) zahaczył tylnym światłem o barierkę oddzielającą krawężnik od ulicy. To nic, że zerwał światło i porysował tył autobusu. Ludki tam wołali do niego, machali, żeby się zatrzymał i zobaczył co zrobił. Ale on pojechał dalej :) Co tam się będzie przejmował.

Sliema to największe skupisko sklepów - sieciówek. Jak shopping, to do Sliemy.


A my spacerem pokierowaliśmy się na Manoel Island, do - oczywiście - fortu.. No i zweryfikować to, co piszą w przewodnikach :) Nie dość ze mapę Sliemy mieliśmy, to jeszcze i przewodnik i pytaliśmy o drogę sprzedawcę wycieczek.
Poszliśmy jak mówił sprzedawca wycieczek statkami i znowu pocałowalismy klamkę!
Czy to juz nasz zwyczaj taki?
W miejscu, gdzie teoretycznie powinno być wejście na tą Manoel Island, po lewej stronie naprawa statków. Po prawej płot i nic. Krzaczory. Podeszliśmy do końca drogi. A tam płot i napis: "no entry" i brama zamknięta. No co jest??
Może trzeba było iść wzdłuż portu jakby w prawo. Tam była kawiarenka i jakiś port. Może właśnie (jak zwykle) nie właściwą drogę obraliśmy?!
Tyle że po paru krokach okazało się ze jest szlaban i oczywiście znowu "no entry" wrrrrr!  spory kawałek mieliśmy do tego całego Manoel Island i chcieliśmy go zobaczyć skoro już tam byliśmy.
A tu zonk!
Doopa!
W sumie upał i wilgoć tak się dawała we znaki, że wsiedliśmy w bus i przejechaliśmy te kilka przystanków, które mijaliśmy idąc na Manoel Island. Żeby zobaczyć całość Sliemy, a nie tylko kawałek z powodu wymęczenia ;)

 Przy okazji zobaczyliśmy miejsce 
pełne domków dla kotków! 
Coś jakby wysypisko śmieci z pomysłem ;)


Wylądowalismy w Sliemie i..przy okazji oglądnelismy sobie wszystkie hotele, które braliśmy pod uwagę po zakupie biletów na Maltę a przy szukaniu hotelu.
I coraz bardziej się utwierdzaliśmy w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy wybierając hotel Topaz.
Miejscowość też mieliśmy fajną, bo oprócz małych sklepików jest gdzie pospacerować, można pójść na plażę. Wszędzie blisko.
W Sliemie oprócz sklepów nie ma za wiele. Plaże to skały, hotele stare i z zewnątrz nie przypominające hoteli. Takie byle co.


Morze było tak wzburzone, że nawet kąpać się nie dało. Choć miejsca do kąpieli były wyznaczone. Moczyłam tylko stópki jak fale wlewały się na skały :) Ale znaleźliśmy czas na relaks.
A przedstawienie wzburzonego morza było piękne. Zdjęć milion ;)


 

Stamtąd wyruszyliśmy dalej wzdłuż morza. Całkiem ładnym deptakiem.
Dotarliśmy do knajpki, gdzie mąż wypił kawę a ja soczek świeżo wyciskany. Do tego skusiliśmy się na bagietkę na ciepło. Trochę substytut obiadku.
Sądziliśmy że dostaniemy zwykłą ciabatę, tzn małą normalną bułeczkę. Mogliście widzieć nasze miny, jak pani przyniosła nam wielką ciabatę! Taką o rozmiarach normalnych dwóch bułek ciabata.
Ależ pojedliśmy! i jeszcze do tego chipsy :)) (po co? ;) ).
Cena, to 4E za taką wyżerkę :) z pełnymi brzucholkami ruszyliśmy dalej.

Sliema.
Na dole Kościół MB z Góry Karmel.

Po drodze trafiliśmy na pana, który na ulicy miał stanowisko i robił cudowności ze szkła! Takie małe i większe...na naszych oczach powstała śliczna malutka sówka. Gdyby nie mąż, to wykupiłabym połowę tych śliczności! Małe 5E większe nawet 15E.

Idąc dalej trafiamy na śliczny kościół Matki Bożej z Góry Karmel. Ale nie weszliśmy do środka. Zamknięty na pięć spustów ;)
Tak sobie tuptamy prosto przed siebie. Nie wchodziliśmy głębiej w miasto, szliśmy głównym deptakiem.

Dotarliśmy do urokliwej zatoczki z mostkiem i napisem (do góry nogami :D) LOVE.
Nagle zrobiło się pod górkę ;) Ale my oczywiście idziemy prosto, prosto i dalej prosto. Przez park, prosto. W końcu gdzieś się ta Sliema skończy.
Weszliśmy też do kiosku po picie. Taki jakby polski salonik prasowy typu Relay. A tam oprócz napoi, soczków, wina można też znaleźć jedzenie dla niemowląt, pieluszki pampers oraz kosmetyki do makijażu!

Zdjęcie na dole po lewej - to jest rondo.
Mimo, że tylko narysowane, ale znaki mówiły wyraźnie:
rondo. A oni się stosowali do tych znaków!
W Pl raczej nie do przejścia ;) 
Ten wysoki budynek to
Portomaso Tower Malta (biznes).

Idąc dalej prosto, dociera się do remontów i wyznaczonej trasy schodami wśród knajpek (wręcz - jak wszędzie - zagląda się ludziom w talerz), my oczywiście poszliśmy na dół "za tłumem" :) okazało się, że jesteśmy wręcz na samym końcu. A w zasadzie okazało się, że jesteśmy już w dzielnicy Paceville, w miejscowości St. Julian`s (tak na prawdę wydaje się być przyklejona do Sliemy i tworzy jedną całość, tak jak Bugibba z Qawrą). Rozrywkowa część Malty i shoppingowa to właśnie tu.

Naszym oczom ukazuje się po lewej stronie 5* hotel Intercontinental. A w zasadzie wejście do niego. Gdyż weszliśmy od dołu. Po prawej stronie mamy hotel Be, albo Baystreet? kij wie jak to się nazywa. Spotkałam kilka nazw tegoż hotelu. Niby taki oh ah w internecie. A na żywo? słabizna. Kolejne rozczarowanie, ponieważ długo braliśmy właśnie ją (Sliemę) pod uwagę jako miejsce na wakacje.
Gdyby iść jeszcze dalej poza plażę, dociera się do hotelu Hilton i takiej bardzo luksusowej części Sliemy. Ale tam nie wolno robić zdjęć, z tego co wiemy, ochrona pilnuje terenu itp.
Także tylko na zdjęciach w necie widzieliśmy ten kawałek, gdzie już nie dotarliśmy :)

Mijamy również Eden Cinema, kino :)

Stamtąd nie wracaliśmy się ponownie do centrum Sliemy, tylko szliśmy na przystanek autobusowy. Wylądowaliśmy na dziwnej dwupasmówce. Ale autobusy mają tu przystanki, więc poczekaliśmy trochę i dotarliśmy do Bugibby.
Jednak dopiero w hotelu okazało się, że będąc już przy hotelu Intercontinental, mogliśmy iść kawałeczek prosto i byłaby plaża :) ale na mapce przedrukowanej z internetu, czarnobiałej jakoś nie było oznaczeń plaży.
Tak czy inaczej Sliema zaliczona!

3 listopada 2015

Malta i Gozo, cz.1.

Na Maltę zdecydowaliśmy się w sumie poniekąd w ciemno. Spodobał mi się kraj, ale jakoś nigdy nie myslałam, by go odwiedzić. Ale za namową znajomych zaczęłam zgłębiać temat ;)
Wypatrzyłam Maltę w ofercie Wizz Air lot+hotel. No i wszystko byłoby super, gdyby nie to, że długo nie potrafiłam znaleźć interesującego mnie hotelu.

Postanowiłam więc zacząć szukać osobno - lot i osobno hotel. Ale Wizz nie miał ciekawych ofert lotów (cenowo). Weszłam na Ryanair iii okazało się, że są bilety! I nie kosztują dużo.
Męczyłam męża o kupno biletów i tak oto w połowie sierpnia wiedzieliśmy już, że .. LECIMY NA MALTĘ!
Cena biletu była dodatkowo wyższa o koszt bagażu rejestrowanego (20kg/2os), transfer lotnisko -> hotel hotel -> lotnisko oraz.. miejsca w samolocie.

PODRÓŻ.
Samolot odlatywał z Wrocławskiego lotniska. Więc z Poznania najpierw pociągiem do Wrocławia i spod (prawie) PKP autobusem pojechaliśmy na lotnisko.
Sam autobus Wrocław PKP -> LOTNISKO jedzie ok.35-40min (my jechaliśmy w niedzielę, więc nie było korków). Bilety kupujemy w biletomacie przy przystanku (tam + powrót) cena w 1 str od 1 os. to 3zł.
Wysiadamy tuż pod drzwiami lotniska.

Samo lotnisko fajne, prościutkie, podobało mi się. Nigdzie daleko nie trzeba było chodzić, a i oczekiwanie na otwarcie bramek umilił mi internet w strefie ING (tam też mogłam podładować sobie telefon, podłączając ładowarkę do kontaktu).

Gdy mogliśmy już przejść na strefę wolnocłową, chciałam kupić nam picie do samolotu. Okazało się, że ceny są mega wysokie. A ceny kanapek..omatkobosko! Za (jak się później okazało) bułkę z "kurczakiem" (całe 2 cienkie plasterki) i majonezem zapłaciłam prawie 8zł! Polecam wziąć swoje z domu hehe.
Do samolotu.. mieliśmy wchodzić 20:15, w ostateczności otwarto bramkę 20:30.
I tak: ci, co nie mieli wykupionych miejsc w samolocie, stali już w kolejce od ok.20-tej. Na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. A my spokojnie, na luzie, siedzieliśmy sobie na ławeczkach :)))
Dopiero na sam koniec kolejki podchodziliśmy.
A ci, co byli jako pierwsi i tak czekali na dole, bo z samolotu wychodzili jeszcze ludzie.
Przyszliśmy, nasze miejsca czekały :) Bomba!

Lot trwa (z Wrocławia) 2g 15min! Tyle to ja czasami wracam z Poznańskiej Ławicy do domu na Naramowicach! :-O

Malta przywitała nas.. ciepełkiem!!! I wilgocią. Będąc w bluzach i długich spodniach, szybko czuliśmy się oblepieni ;)

Po odebraniu bagażu, poszliśmy szukać naszego transferu do hotelu.
Pani w okienku na lotnisku pokazała i powiedziała, gdzie mamy czekać. Po chwili wyłonili się panowie ubrani elegancko (biała koszula + czarne "garniturowe" spodnie) i wołali - jaka miejscowość i jaki hotel/hotele.
Ale żaden nie wołał nas. Dopiero po 30min wreszcie przyszedł pan i zawołał St Paul`s Bay< Bugibba! No to już wiedzieliśmy że wreszcie przyszła na nas kolej.
Był to busik i podchodziło się po kolei hotelami. Gość wywoływał nazwiskami i tak wchodziliśmy.
A on układał bagaże. Tak więc my wchodziliśmy na końcu, ale jako pierwsi po ok.20min wysiadaliśmy.

Pozdróż do Wrocławia na lotnisko.
Na samym dole po prawej busik hotelowy - Malta.

HOTEL "TOPAZ".
W recepcji dostaliśmy klucz i kartę. Przy wychodzeniu z pokoju, klucz się wrzuca na recepcji do skrzynki. Po przyjściu, jeśli chcemy klucz z pokoju, trzeba okazać kartę i wtedy dostajemy klucz do pokoju.

Już na wejściu do pokoju okazało się, że..mamy widok na "basen" tyle że na dach restauracji, a z boku na końcówkę basenu.. ehh. A ileż to ja razy oglądałam ten hotel..opcja "pool view" była najlepszą, bo nie chcieliśmy dostać pokoju na jakimś zadupiu czy od strony śmietnika..
Pokoik czysty, schludny. Mamy stolik i krzesła, komodę z tv (anglojęzyczne kanały) i lodówkę w pokoju oraz suszarkę do włosów (da się nią szybko wysuszyć włosy, choć jest nie w łazience a w pokoju hehe).
Łazienka ma wannę z prysznicem, wc i umywalkę oraz lustro. I w "pakiecie" mini mrówki.. na szczęście nie groźne. Bardzo się pilnowaliśmy, żeby jedzenie sprzątać, okruszki i te sprawy. Mrówkowa inwazja nam nie potrzebna.
Następnego dnia rano próbowaliśmy zmienić pokój, to zaproponowano nam pokój na 5 piętrze, bez widoku na basen tylko na dość ruchliwą ulicę i z dwoma łóżkami nie dającymi się złączyć. Bez sensu.
Zostaliśmy więc w tym samym miejscu. Szkoda trochę, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
Przynajmniej codziennie rano budziło nas cudowne słońce i cisza!



Pierwsze zdjęcie po prawej i pierwze po lewej 
to nasz widok z okna pokoju.


POSIŁKI.
Śniadania sobie dodatkowo wykupiliśmy przy rezerwacji pokoju. Chcieliśmy mieć rano święty spokój z szykowaniem sobie śniadań. Tak, żeby wstać i pójść sobie coś zjeść.
I to był dobry pomysł. Bo, po wstępnym rekonesansie, okazało się, że musielibyśmy chodzić raczej do centrum, żeby coś zjeść na śniadanie. Ok.10-15 min marszu od hotelu. Może komuś się chce, my jesteśmy z tych wygodnickich :D

A tak mamy do wyboru: jajka - na twardo, jajecznicę, sadzone. Bekon, kiełbaski, fasolkę, dżemy, twaróg, ichniejsza wędlina, ser żółty, sałatę zieloną, pomidory! Pieczywo jasne ciemne (bagietki i bułeczki) i masełka.
Mleko do płatków (temp pokojowa), kilka rodzajów płatków do stworzenia własnego musli ;)
Owoce (pomarańcze, grejpfruty, brzoskwinie z puszki i zamiennie: banany, kiwi) pokrojone w kawałki oraz jogurty.
Dodatkowo "2 śniadanie" przepyszne rogaliki z ciasta francuskiego ciepłe! i ciepła nutella! boszz przepychota! :) Kawa, gotowa herbata, woda gorąca i czarna zwykła herbata do zaparzenia oraz biały cukier.
Na stolikach stoją koszyczki ze sztućcami czystymi i serwetkami. Na bieżąco uzupełniane.
Jadalnia jest w budynku, ale można zjeść również na zewnątrz, przy basenie.


PLAN POBYTU NA MALCIE I GOZO.
Z domu zabraliśmy przewodnik oraz wszelkie informacje, które zebrałam w plik tekstowy i wydrukowałam. Nie planowaliśmy nic kontretnego na dany dzień z góry.
Poprostu każdego dnia wieczorem siadaliśmy i zastanawialiśmy się gdzie pojechać, czym i ile nam to zajmie. Staraliśmy się pytać również w recepcji hotelu, co gdzie jak oraz popołudniami siedzieliśmy z internetem, mapą i planami pobytu.
I tak, po wakacjach, wyszło, że nieźle się urządziliśmy :D to tak nie chwaląc się ;)


DZIEŃ PIERWSZY. Bugibba i Qawra.
Chcieliśmy zobaczyć, gdzie jest morze, jakieś plaże, co jest w okolicy i czy da się tam gdzieś coś zjeść oraz poplażować na dłużej.
Znaleźliśmy parę fajnych miejsc do plażowania (nawet na skałkach), wiem już, gdzie znajdę darmowy dostęp do wifi :P
Wiemy również, że lody z mc donalda w centrum, szybko się roztapiają i zamieniają w mleko. Ale spróbować zawsze warto! I jest wifi!


Spacerkiem po Bugibbie! 


Bugibba leży nad zatoką St. Paul's Bay, na wschodnim wybrzeżu Malty, ok. 20 km od stolicy wyspy Valletty. Jest główna promenada, są hotele, knajpki, sklepiki. Na skałach można się plażować, w niektórych miejscach są drabinki do zejścia do wody.

Zwieńczenie pierwszego dnia to... kąpiel. Znaleźliśmy plażę Qawra Beach i  miałam w planie tylko "pomoczyć nóżki", ale pośliznęłam się i wpadłam. I nawet dobrze się stało! bo okazało się, że woda ciepła i fajne ochłodzenie po całym dniu. Do hotelu wracamy ledwie żywi (ciągnie się za nami jeszcze wczorajsze niewyspanie po podróży) i mokrzy z kąpieli, bo nie wysychamy tak szybko jak byśmy chcieli. Ale kto by się tym przejmował!

Qawra Beach 


DZIEŃ DRUGI: VALETTA.
Zapowiadali smętną pogodę - w sensie pochmurno.
Uznaliśmy, że nie ma na co czekać. Rozpoczynamy zwiedzanie wyspy! I pierwszą wyprawę poza nasze miasteczko!
Uzbrojeni w mapkę okolicy wiemy, gdzie są przystanki oraz gdzie co dokąd odjeżdża. Sprawdziliśmy to wieczorem.
Tak więc po śniadaniu pakowanko i wymarsz na autobus do stolicy! Valetta czeka!

Najpierw jednak dłuższe oczekiwanie na autobus.
A jak w końcu wsiedliśmy too.. okazało się, że w autobusie lo-dó-wa! tak na maksa! brr! Kierowca chyba w gorącej wodzie kąpany ;) A na zewnątrz +35stopni.
Jazda trwała jakieś 30min! po drodze oglądnęliśmy parę fajnych miejsc. Ale tylko z okna. Najbardziej zapadła nam w pamięć katedra w Mosta - będziemy chcieli tam wrócić.
A skąd wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy? nasz przewodnik ma mapę wyspy i w niej są zaznaczone miejscowości. Mamy również mapkę linii autobusowych po Malcie (wziętą z hotelu). W dodatku w autobusie wyświetlają się nazwy przystanków. Kierowca również służy podpowiedzią.

Valetta, stolica, wita nas słońcem i upałem! a miało być pochmurno!
Zwiedzanie postanawiamy zacząć od ul. Republiki. Poprostu wymyśliliśmy, że pójdziemy tą ulicą do końca, aż do fortu św. Elma, a jeśli po drodze coś nas zainteresuje to oczywiście zboczymy z trasy. Jednak żeby się nie pogubić, chcieliśmy właśnie ciągle kierować się do tejże ulicy. Taki punt orientacyjny wśród pierdylionu uliczek :D
Jako pierwsze rzuca się nam w oczy...tłum! Ludzie, ludzie i raz jeszcze ludzie! a mamy październik. Nie chcę wiedzieć co tu się dzieje np w lipcu czy sierpniu...

Na pierwszy ogień "idzie" sala koncertowa na świeżym powietrzu :) Pjazza Tearu Rijal. Kolumny przypominają nam trochę Koloseum w El Jem w Tunezji, gdzie byliśmy rok temu.

Idziemy ciut wyżej, a tam całkiem ładny budynek, z dwiema armatami na przodzie :) i mnóstwem ludzi, którzy robią sobie tam fotki. Jak i my oczywiście :)
Okazuje się, że obecnie to siedziba premiera Malty, Pjazza Kastilija.



Stamtąd już tylko krok od sklepów, do których oczywiście wstąpiłam. Najpierw moim oczom ukazał się NEXT! Nie ma go w Poznaniu.
Potem ORSAY. I, co ciekawe, tuż obok ślicznego sklepiku mamy..warzywniak! :)) w PL chyba by to nie przeszło.

Dalej idziemy wzdłuż ul.Republiki. Kolejna atrakcja powoduje, że "zbaczamy" z trasy.
To Konkatedra św. Jana.
A przed wejściem spora kolejka. Więc ustawiamy się i my. Płatność w kasie. W plecaku mam szmatkę, by w razie "w" móc wejść do katedry czy muzeum, czyli na ramiona narzucam pareo.
W krótkich spodenkach mogę wejść. Mąż także ma krótkie spodenki, ale nie robią problemu przy wejściu, jednak każą mu plecak przełożyć do przodu. Dostajemy jakby walkie talkie, ulotki i naprzód. W odbiorniku  nagrane jest w różnych jezykach (nie ma PL) co w danym miejscu zwiedzamy (miejsca oznaczone numerkami).
Uwaga! Nie we wszystkich miejscach można fotografować. Dość skrzętnie tego pilnują. Wszędzie też są kamerki.
Sama katedra piękna, ale to w sumie muzeum nie kościół :)
Bogata, ogromna, piękna. Konkatedra posiada 8 kaplic, z których każda poświęcona jest jednemu z „języków” zakonu joannitów.



Idziemy dalej. Mijamy bibliotekę, pstrykamy fotosy. Nie wchodzimy.

Znowu wychodzimy na ul. Republiki. Mijamy sklepiki, po drodze kupujemy picie.
W niektórych miejscach są niskie szerokie schodki. Uliczki wąskie. Wszędzie gdzie się da, zaparkowane samochody.


Na koniec ulicy Republiki docieramy do fortu St. Elmo. Jednak nas tam nie ciągnie, więc nie wchodzimy.
Z okolicy fortu jest przepiękny widok na 3Cities i zatokę Grand Harbour.

Schodzimy na sam dół, pod fort. Naszym oczom ukazuje się ogrom murów fortu :)
Tam zrobiliśmy sobie odpoczynek prawie nad samą wodą. Czuliśmy się malutcy pod tymi ogromniastymi murami.

Idąc do góry już ponownie w kierunku miasta, spotkaliśmy kilka słodkich kociaków.
Następnie wzdłuż ulicy kierowaliśmy się do Dzwonu Wolności, a potem stamtąd do znajdujących się prawie obok, dolnych ogrodów Barracka.

DOLNE OGRODY BARRACKA.
W sumie to poprostu park. Ale rosną w nim śliczne roślinki, głównie moje wymarzone hibiskusy.
Spacer, fotki, kibelek i lecimy dalej :)


Następnie GÓRNE OGRODY BARRACKA.
I tam było więcej ludzisków już :) Bo i większe atrakcje!
Byliśmy przed 16-tą i załapaliśmy się na strzelanie z armaty. Fajnie moc sobie zobaczyć jak się strzela, a huk był mega :) Widok oprócz armat, zatoki Grand Harbour, Trzech Miast, jest także na pięky port z ogromnymi statkami.
Stamtąd można było windą zjechać na dół lecz my poszliśmy na nóżkach.
Mieliśmy okazję widzieć prom ze zdjęcia z bliska..ale o tym później ;)
Valetta ma bardzo głęboki port, dlatego tak ogromne statki mogą w nim cumować.


Wróciliśmy na plac przy Parlamencie i pokierowaliśmy się do ostatnich ogrodów(z tych głównych), czyli HASTINGS GARDEN.


A tam pusto. Ławeczki, roślinki i ten widok! Na zatokę i rozbudowującą się Sliemę, którą mamy w planie również zwiedzić.
Tam odpoczęliśmy, nabraliśmy sił i kierowaliśmy się na ul. Republiki.
A stamtąd już do autobusu, który zawiózł nas do Bugibby.

DZIEŃ TRZECI - MDINA I RABAT oraz KLIFY DINGLI.
Wczoraj wróciliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Sprawdziliśmy się w pierwszym samodzielnym zwiedzaniu. Więc dziś też idziemy za ciosem.
Kierunek: Mdina i Rabat (przedmieścia Mdiny). Sama Mdina była dawną stolicą wyspy, położona jest w centralnej części Malty.

Do Rabatu jechaliśmy krótko. Jednak trochę się naczekaliśmy na autobus.. ah te maltańskie autobusy...momentami chciałam zrezygnować z jazdy i wybrać jakiś inny kierunek. No, ale w końcu (po 40min opóźnieniu) autobus przyjechał.
Wysiadając w Rabacie, dosłownie tuż przy przystanku mamy fajny park, ławeczki. To tam się udało nam spokojnie przepakować i wyjąć z plecaka aparat i pareo (w planach kościół :) ). W autobusach bywają tłumy, dlatego wszystko co cenne chowamy w plecaku i przekładamy go na przód.

Po przeciwnej stronie mamy od razu Domus Romana. Czyli tak na prawdę Muzeum Starożytnego Rzymu. Można w nim zobaczyć jak mieszkali i żyli Rzymianie. Chlubą tego miejsca są mozaiki na podłogach. Na zewnątrz, dla niewprawionego oka to.. kupa kamieni i gruzu.
Tam wszedł Krzyś, bo to jego "klimaty". Ja ładowałam się na ławeczce w parku :)


Później od razu skierowaliśmy się do Mdiny.
Sama Mdina jest pięknie położona na wzgórzu i góruje nad całą Maltą.
 Oczywiście my, jak to my - przyszliśmy "od dołu". Żadne z nas nie wpadło na to, że kawałek dalej jest "główne" wejście. Ale to nic. Przynajmniej połaziliśmy dłużej i więcej zobaczyliśmy.
Sama Mdina jest urokliwa. Ma bardzo dużo małych, wąskich uliczkek. Niby powinno być cicho, ale ogrom ludzi sprawił, że nie dało się za bardzo odczuć konkretnego przeznaczenia tego miejsca.
Wszystkie uliczki skupione były wokół barokowej katedry św. Pawła.
Ale niestety, mimo iż był to środek tygodnia, ludzi było od grona i ciut ciut. Ale my wytrwale czekaliśmy aż ludzie znikną i będzie można robić zdjęcia.

Spacerując uliczkami Mdiny..

Zanim weszliśmy do samej katedry, wykupiliśmy bilet (trzeba zapłacić za wejście do kościoła!) i poszliśmy najpierw do muzeum na przeciwko katedry.
W sumie w muzeum dużo eksponatów, które pochodziły z katedry. Niestety, w muzeum był zakaz robienia zdjęć, więc po kryjomu coś tam się pstryknęło.


Sama katedra bardzo ładna. Ciekawe są również zegary na wieżach katedry. Jeden wskazuje normalne godziny i minuty, a drugi miesiące i dni. Nietypowe :D Długo się zastanawialiśmy co który pokazuje heh.
Ciekawostka: Dwa trony naprzeciw głównego ołtarza zarezerwowane są dla biskupa Malty i dla Wielkiego Mistrza Zakonu Joannitów.




W Mdinie jest jeszcze warty uwagi sklep MDINA GLASS. Wyroby powalają.. Spędziliśmy tam dobrą godzinę, oglądając, podziwiając i zastanawiając się, co by sobie przywieźć jako pamiątkę.
Postanawiamy tu jeszcze wrócić innym razem - do samego sklepu :)


Z Mdiny wyszliśmy dosyć szybko, bowiem postanowiliśmy jeszcze pojechać na Klify Dingli.
Do Klifów dojechaliśmy autobusem z Rabatu. Nie możemy się nadziwić kierowcom. Ograniczenie do 30km/h, a ten zasuwa przynajmniej 60-tką i to tymi tyciutkimi wąskimi uliczkami :) No i ma się wrażenie, że wystawi się rękę za okno i mamy dom, możemy go złapać i "zabrać" ze sobą :)

 Dingli Cliffs

Wysiedliśmy niedaleko urokliwej kapliczki. Kapliczka bardzo ładna, tak na samym skraju skarpy nad poniekąd brzegiem morza. Przed kapliczką wylegiwało się boskie psisko :) Ewidentnie bezpański. Ale taki milusi był, tylko te smutne oczęta...
Kapliczka oczywiście zamknięta, ale przez "dziurkę od klucza" podglądnęłam :) Maciupcieńka, ale bardzo zadbana, czyściutka.

Krzyś w międzyczasie zakupił sobie owoc opuncji od ulicznego sprzedawcy warzyw i owoców.
Jedliście opuncję już?? Śmiesznie smakuje - probowałam. Jakby melon z pestkami, których nie da się pogryźć i my pluliśmy :) ale taki jakby bez wyraźnego smaku. Więcej już nie próbowaliśm.


Jednak po samych klifach nie do końca tego się spodziewaliśmy. Owszem, wysokość robiła swoje. Nie były to surowe skały wchodzące do morza. Tzn przynajmniej z naszej lokalizacji nie było takich spektaularnych widoków. Nie chcieliśmy się oddalać bardzo od przystanku, bo z tymi autobusami to nigdy nic nie wiadomo, nie mieliśmy ochoty zostać do niewiadomokiedy na klifach, gdzie żywej duszy nie było!
A jakby pomiędzy klifami, na płaskim terenie poniżej nas były domy! Próbowaliśmy nawet zejść w dół, ale niestety wszędzie były znaki zakazu wejścia, albo z napisami PRIVATE i znaki informujące o terenie monitorowanym. Lepiej się tam na własną rękę nie zapuszczać ;)
Pospacerowaliśmy, oglądnęliśmy. Co prawda pogoda jakoś nie do końca dopisała, bo było tochę pochmurno,  i nie było przejrzystości powietrza :/

Będąc na klifach, podziwiamy "z bliska"  wysepkę Filfla z Archipelagu Maltańskiego. Wysepka jest niezamieszkała, o klifowych brzegach wznoszących się ok. 60 m nad powierzchnię morza. Filfla stanowi aktualnie rezerwat przyrody
No i czekamy na autobus. W międzyczasie debatujemy nad planem dnia kolejnego ;)

Następnie autobusem wróciliśmy do Rabatu i jeszcze pospacerowaliśmy uliczkami miasta oczekując na kolejną przesiadkę, tym razem już do siebie - do Bugibby,


DZIEŃ 4: Plaże: GOLDEN BAY, GNEJNA BAY i GHAJN TUFFIEHA.
Pogoda zrobiła się cudowna, upalna. Po krótkiej naradzie uznaliśmy, że należy się udać na zasłużony odpoczynek. Na piaszczystą plażę Golden Bay.
Dojechaliśmy z Bugibby autobusem. Cała jazda to ok.15min.
Wjeżdżamy w okolice miejscowości Ghajn Tuffieha i plaży Golden Bay i naszym oczom ukazują się... nie, nie morze. Najpierw buso-sklepy z pamiątkami :) a dopiero za nimi plaża (trochę zatłoczona, ale bez przesady) i morze.
Po prawej stronie mamy trzy budynki hoteli sieci Radison, widoki z okien mają mega fantastyczne! Mają również wygospodarowaną część plaży prywatną.


Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na plażing i zabraliśmy ze sobą kanapki. Można było również kanapki zakupić w buso-sklepach, ale woleliśmy mieć swoje. Woda piękna, niebieściutka. Morze chyba co nieco przyniosło, bo trochę tyh wodorostów i śmietków było. Ale mimo wszystko fajnie było się na piasku rozłożyć i poopalać. Wifi słabe, ale jest! :))) Mogę się dzielić z insta-znajomymi tym pięknym kawałkiem Malty.

Tak na mapce wyglądają te trzy najpiękniejsze plaże Malty.
Nr 1 i 2 odwiedziliśmy, do 3 nie udało się dotrzeć.
Przy kropeczce czerwonej jest przystanek autobusowy.

Gdy już nam się znudził leżing i smażing, spakowaliśmy się i poszliśmy na górę. Na skały, które oddzielały trzy piękne plaże obok siebie.
Widoki z góry przepiękne i przecudowne.
Ale szło się ciężko. Skały, kamienie, no i pion. Tak jakby drogi czy też ścieżki nie było. Między piękną bujną zieloną roślinnością idzie się w górę. Było ciężko. Ale wyszliśmy. A jakie widoki! No nic tylko sobie tam zostać i podziwiać.
Na górze oczywiście wieża :) Ghajn Tuffieha Tower.
Przekonałam się, że porządne buty to skarb :) w moim przypadku - porządne sandały, które mają dobrą przyczepność do podłoża. No i można w nich wchodzić do wody.


Kawałek tuptamy górą, całkiem normalnym terenem iii naszym oczom ukazała się kolejna plaża. Chyba bardziej urokliwa niż Golden. To Ghajn Tuffieha. Mniejsza, węższa. Można poczuć się tam intymnie wręcz :))
Z góry widać również trzecią plażę Gnejna Bay. Też ładna, ale z moją kontuzjowaną nogą i problemem z kręgosłupem, niestety niedostępna (żeby zejść na dół po stromym zboczu).


Ciężko, ale udało się nam zejść na drugą, na Ghajn Tuffieha. Tam sobie posiedzieliśmy na kamieniach, pospacerowaliśmy troszkę i czekaliśmy na zachód słońca przy pizzy w pobliskiej knajpce. Mieliśmy okazję pooglądać surferów po zachodzie słońca.


A potem schodami na górę iii.. biegiem na autobus. Wiedzieliśmy, że następny jest za godzinę.. Tylko co tam robić jeszcze godzinę po zmroku? Udało się i zdążyliśmy.
Opaleni i spaleni, jak się okazało, wróciliśmy do hotelu :) warto było.

DZIEŃ 5: WYSPA GOZO.
Wstaliśmy ciutkę wcześniej, poszliśmy na śniadanko. A po powrocie spakowaliśmy się i wioo na autobus do Cirkewwa. A tam już prom na Gozo.
Po wyjściu z autobusu od razu zostaliśmy skierowani na prom. Gdy wszyscy weszli, prom poprostu odpłynął :)
Płynęliśmy jakieś max 20min. Po drodze mijaliśmy Comino, Blue Lagoon i malutkie Cominotto.


Dopłynęliśmy do Mgarr na Gozo. Zaraz po zejściu z promu zostaliśmy "zaatakowani" ulotkami itp.
Ale wiedzieliśmy, że chcemy objechać Gozo autobusem Gozo Sightseeing Hop ON hop OFF. Są jeszcze jedne autobusy. O podobnej nazwie - Gozo CitySightseeting Hop On hop OFF. Łatwo je pomylić, ale oryginalne "zwiedzacze" Gozo są zielone. Te drugie są czerwone.
Takim utobusem można objechać całą wyspę. Można wsiąść i tylko z autobusu zwiedzać. Ale można również (jak nazwa mówi: hop on hop off) wchodzić i wychodzić na którym przystanku nam się podoba.
My zdecydowaliśmy się na trzy wysiadki :)

Na dole po lewej zdjęcie przedstawia Comino
i to malutkie Cominotto oraz Blue Lagoon.

Pierwsza wysiadka - Ramla Bay plaża piaszczysta, mówią że to plaża z czerwonym piaskiem.
Już z góry widzieliśmy niesamowitą scenerię. Najpierw z drogi widać pola i rośliny, które już wymęczone słońcem nie są soczyście zielone. Następnie w oddali widać zatoczkę i przecudnie mieniącą się wodę. Najpierw jasną, wręcz turkusową, a dalej nawet granatową :)


Plaża ma ciemniejszy piasek niż na Golden Bay. Momentami jest ceglasty. Woda niestety brudna. Takie szuwarki sobie pływały w ogromnych ilościach.
Chwilę pospacerowaliśmy, kupiliśmy lody i wracaliśmy do autobusu.
Jedna drobna uwaga: nie jedzcie lodów w autobusie Hop On Hop Off... zwłaszcza, jeśli on jedzie i jeszcze wieje jak diabli. Całe lody, które będziecie mieli na np. łyżeczce (jak ja), wylądują na Was i osobie towarzyszącej :)) nie jest to miłe i może trochę śmieszne na początku, ale potem nie ma gdzie się z tej słodyczy umyć, bo w morzu woda słona :D

Kolejny przystanek na Gozo to Savina Creativity Centre, tam można zakupić lokalne specjały, pamiątki itp - z tego co słyszeliśmy. My się nie decydowaliśmy na wysiadkę tam. W sumie tam był 10min postój. Kto chciał wysiadał, autobus czekał, nie odjeżdżał.

Następnym przystankiem na trasie był punkt widokowy, z którego pięknie było widać całą Ramla Bay.

Dziewiątym przystankiem na trasie była piękna świątynia Ta`Pinu Sanctuary. My nie wysiadaliśmy, zależało nam by dojechać do Dwejra i Azure Window, w międzyczasie pogoda się zaczęła psuć, nie było już słońca i miało się wrażenie, że zaraz zacznie padać deszcz. Zrobiło się chłodno, a w autobusie wiało.
Autobus przejeżdżał dość wolno, spokojnie mogliśmy sobie zrobić fotki.
Po powrocie na Maltę trochę żałowaliśmy troszeczkę, że jednak nie wysiedliśmy tam i nie zwiedziliśmy sanktuarium. Ale będzie na następny raz ;)

Sielskie Gozo.

Jedenastym przystankiem na całej trasie jest słynna Dwejra i Azure Window.
Wiatrzysko było niesamowite. Ludziiii jak mrówków. Ale oboje przyznaliśmy, że warto było. Skały robią mega fantastyczne wrażenie.
Azure Window powstało w wyniku erozji wapienia.



Troszeczkę pospacerowaliśmy również po okolicznych skałkach (po raz kolejny dodam - warto mieć porządne buty, czy sandały. Choć widziałam również dziewczyny w japonkach czy obcasach..)
Tam również można było uczyć się nurkować z butlą.
Przy Azure Window można było zakupić również szklane pamiątki z Glass Gozo. Coś w stylu Mdina Glass na Malcie.

Wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy dalej, już w kierunku portu. Momentami padał deszcz, zrobiło się średnio przyjemnie, a nas czekał jeszcze prom na Maltę i połowa Malty do przejechania autobusem.
Z Dwejra pojechaliśmy dalej, już bez wysiadania.

Bardzo pozytywne wrażenie zrobiła na nas miejscowość Xlendi. Taka fajna malutka w skałach. Aż miło było popatrzeć.


Następnie przejechaliśmy też przez Xewkiję i wróciliśmy już do portu Mgarr. Tam udaliśmy się od razu na prom. Ale najpierw zakup biletów w kasie (płaci się dopiero przy powrocie na Maltę) i następnie wchodzi na prom.



Na Malcie w Cirkewwa zaraz po zejściu z promu wsiedliśmy w autobus i wróciliśmy do Bugibby.

Kolejne dni w kolejnych częściach, zapraszam do następnych wpisów!