Eretria (Evia) i Skala Oropu (Grecja - ląd).
Po śniadanku wyruszamy w pierwszą nieśmiałą podróż. Niedaleko, do sąsiedniego miasteczka - Eretrii.
Udaje się zaparkować samochód. Spacerujemy po małym porcie, nie do końca zagłębiamy się we wszystkie uliczki.
Docieramy do muzeum Evii i Grecji. Ale .. hmm szału nie ma.
A po przepłynięciu promem okazuje się, że Skala Oropu to..głównie plaża. Ale jest też i miasteczko, w które nie wchodzimy. Spacerujemy wzdłuż plaży. Tu jest zdecydowanie więcej wszystkiego: więcej sklepików, więcej knajpek, wszystko toczy się głównie w pobliżu plaży.
Opalamy się na kamienistej plaży. Woda jest krystalicznie czysta. Niestety, hałas przejeżdżających samochodów troszkę psuje wypoczynek (plaża jest publiczna).
Spacerujemy również po okolicy, jemy lody i ogółem lenimy się.
Pod wieczór, po przypłynięciu do Eretrii błądzimy jeszcze po okolicy, m.in. odwiedzamy pozostałości po teatrze.
Wyjeżdżając z Eretrii kupujemy u ulicznego handlarza "małego" arbuza..
A po powrocie do Amarinthos oczywiście idziemy na plażę oglądać zachód słońca i zażyć kąpieli w zatoce wieczorową porą.
Na kolejny dzień (3) zaplanowaliśmy pierwszą dłuższą wyprawę.
Jedziemy do Kalamos Beach.
Czas zwiedzić kolejny kawałek tej urokliwej, sielskiej, prawie bezludnej wyspy!
Chcemy zobaczyć jedną z piękniejszych plaż wyspy.
Droga jest w miarę dobra, długo jedziemy przy samym wybrzeżu. Po drodze oglądamy również łowiska ryb i owoców morza.
Im dalej w górę, tym droga jest coraz bardziej wąska oraz pełna zakrętów.
Ładna, główna droga kończy się w Aliwieri. Dalej jedzie się już taką "zwykłą" czyli byle jaką ;)
Docieramy do Neohori i oczywiście mijamy zjazd na Kalamos.
Standardowo - u nas to norma :)
Ale trzeba przyznać, że oznakowanie tego miejsca jest masakryczne.
W ogóle na wyspie większość miejscowości ma nazwy po grecku, a tabliczki z nazwami miejscowości często ukryte są wśród krzaków i krzewów.
Jedziemy dalej wiejską asfaltówką, szeroką na jeden samochód, ale tereny śliczne. Pola, oliwki, po drodze malutka kapliczka w oddali góry.
A na górze widok zapiera dech w piersiach. Po prawej stronie mamy góry, ale po drugiej przepaście..
Zdjęcia nie oddają tej wysokości.
Parkujemy samochodzik i udajemy się od razu do jednej z kawiarenek.
Kupując w kawiarenkach cokolwiek (np. kawę) można za darmo leżeć na leżaczkach pod parasolem, które są przypisane konkretnej tawernie.
I od razu jest inaczej. Nie trzeba leżeć na ręczniku, piach nie wpada do jedzenia i picia.
Mamy parasol, więc jest ochrona przed słońcem.
Do dyspozycji również mamy krzesło, na którym leżą ubrania. Jak miło nie mieć zapiaszczonych ciuchów haha.
Plaża w większości piaszczysta, troszkę kamyczków oraz góry. Połączenie podobne jak na Malcie.
Woda znów cudownie czysta.
Nawet butów do wody nie potrzebujemy.
Zamiast czytać książki siedzimy i wręcz gapimy się na okolicę conajmniej, jakbyśmy nigdy plaży nie widzieli. Ale jak tu nie chłonąć takich krajobrazów!?
Niestety, jedzenie tragiczne. Jakby conajmniej tydzień spędziło w lodówce.
Kamień.
Najgorzej.
Po nieciekawym obiedzie nie wracamy już na plażę, nadciągają mega ciemne chmury więc zbieramy się i idziemy jeszcze na krótki spacer po okolicy i wracamy do Amarinthos. Conajmniej 2 godzinna podróż do pensjonatu przed nami.
Wieczór znowu spędzamy na plaży przy pensjonacie.
Sami. Cisza, spokój. Na chwilkę tylko dzieciaczki przyszły.
Odpoczynek po długiej podróży.
Zwłaszcza dla męża - kierowcy.
Dzień 4.
Mourteri - Kymi.
Najpierw jedziemy do Mourteri. To tu pierwotnie mieliśmy mieszkać.
Wybierając lokalizację kierowaliśmy się jazdą samochodem w nocy i po zupełnie nieznanym terenie. Dlatego też wybór padł na Amarinthos.
A Mourteri jest dokładnie na przeciw naszego Amarinthos tylko po drugiej stronie wyspy.
Od strony morza, nie zatoki.
Trasa częściowo jest taka sama jak do Kalamos, więc po drodze mijamy znajome nam tereny.
W końcu tą trasą wczoraj jechaliśmy.
W pewnym momencie droga się kończy i jedziemy zwykłą polną szutrową drogą. Pełną zakrętów, zarośli. Dobrze, że jest mało uczęszczana bo wymijanie samochodu z naprzeciwka to wielkie wyzwanie.
Docierając do Mourteri naszym oczom ukazuje się ogromna plaża. Cudownie niebieskie morze. I wieelkie fale. Strach mnie trochę ogarnął. Mąż, amator wrażeń, zachwycony. Gdyby nie to, że planujemy dalszą trasę, chyba by się wykąpał w tych falach z dziką radością.
I dochodzimy do wniosku, że byłoby tu pięknie, ale do najbliższych sklepów jednak za daleko.
I codziennie musielibyśmy pokonywać tą kiepską drogę.. jednak to nie dla nas.
Po spacerze wsiadamy w samochód i jedziemy dalej. W góry. Na samiuśki koniec wyspy Evia!
Do Kymi.
Kymi jest urocze.
Malutkie. Kawiarenki i restauracje są po jednej stronie drogi, a po drugiej są stoliki na powietrzu.
Większość zlokalizowana jest przy całkiem ładnym małym porcie.
Przejeżdżamy na sam koniec i planujemy mały plażing. Ale po dojściu do celu, okazuje się, że plaży tu nie ma wcale, jest jedna "betonowa" z pobliskiego hotelu. Tak więc zaliczamy spacerek i wracamy do miasteczka na obiad.
Myśleliśmy, że uda nam się jeszcze dotrzeć do innych plaż usytuowanych dalej, jednak bez odpowiednich dróg wynajętym samochodem to nie najlepszy pomysł (za uszkodzenia trzeba później zapłacić). Decydujemy się odwiedzać te miejsca, gdzie droga jest w miarę ok.
W knajpce, po zamówieniu posiłku, dostajemy wodę. Tutejszą. Z góry Dirfi. Oprócz tego, do stolika przynoszą nam również chleb. Wydaje się taki domowy lub z pobliskiej piekarni bądź robiony u nich. Na pewno nie z supermarketu, ponieważ tam sprzedają chleb tylko tostowy.
Reszta, to już zamówione przez nas jedzenie: tzatziki, faszerowane papryki mięsem mielonym i klopsiki.
Po przeanalizowaniu mapki, postanawiamy jeszcze pojechać w góry. Na mapie są zaznaczone klasztory, ciekawią nas bardzo tak ukryte przed światem.
Tak więc wyruszyliśmy.
Droga cudowna, choć jak to w górach - stroma, wąska. Ale widoki rekompensują wszystko.
Koniec końców docieramy, już dalej nie ma nic. Przed nami góry i monastyr.
Udaje nam się wejść, zakonnice zapraszają do środka.
Gdzie jak się okazuje, w środku jest malutka cerkiew, a reszta to osobne budynki - jakby hotel.
Tamtejsze zakonnice mają swój ogród, uprawiają warzywa, owoce, kwiaty. Z tego, co udało nam się dowiedzieć, najczęściej przyjeżdżają tu osoby chcące pobyć w samotności np na rekolekcje itp. Ciężko było się dogadać, ponieważ nikt po angielsku nie mówił. Na migi i wszystko w totalnej ciszy.
Zakonnica przeprowadziła nas od bramy aż do cerkwi. Mieliśmy po drodze chwilkę na pstryknięcie zdjęć.
Wewnątrz był zakaz robienia zdjęć, ale.. co to dla mnie :) telefon, pstryk i już.
No nie mogłam nie pokazać Wam tego miejsca.
Wracając do Amarinthos, ponownie przejeżdżaliśmy przez Kymi, ale już się nie zatrzymujemy.
Długa droga do domu nas czeka.
W drodze do pensjonatu, już w Amarinthos, w naszej ulubionej knajpce popojamy lemoniadę, a tuż po powrocie pędzimy na plażę oglądać zachód słońca.
To już robi się rytuałem wakacji, siedzimy na plaży i podziwiamy ten przecudowny spektakl.
Niby każdego dnia podobny, a jednak inny...Koniec części drugiej.
Anula, piękne te widoki. Takie swojskie. Bardzo ładne zdjęcia pokazujesz.
OdpowiedzUsuńAga.